Szukaj na tym blogu

wtorek, 1 listopada 2011

Szkoda czasu na cofanie czasu



        Paryż niemal wszystkim kojarzy się z miejscem nie tylko niezwykle romantycznym, ale też magicznym. Woody Allen potraktował to dosłownie i stworzył obraz, w którym bohaterowie mają szansę spełniać swoje największe marzenia i zasmakować prawdziwej miłości. Wynikła z tego barwna i lekka opowieść, idealna na chłodny, jesienny wieczór.

Gil Pender – w tej roli zaskakująco dobry Owen Wilson – i jego narzeczona Inez przyjeżdżają do okrzykniętego stolicą miłości  - Paryża, by spędzić tam razem trochę czasu. Przy okazji mogą też planować rychły ślub. W sprawy organizacyjne bardziej zaangażowana jest kobieta. Mężczyzna – uznany amerykański scenarzysta – odkrywa natomiast w stolicy Francji swoje prawdziwe powołanie i wenę, pragnie poświęcić czas na pisanie swojej pierwszej powieści. Zwraca się ku ambicjom. Może byłoby to zastanawiające, ale widz bardzo szybko orientuje się, że ta dwójka jest wyjątkowo źle dobrana…

Gil i Inez

Gil to typowy romantyk, dla którego ideałem byłoby zamieszkanie w Paryżu lat 20. Inez - kobieta piękna, zmysłowa, rozrywkowa, skupiona na materialnych aspektach życia. Na próżno byłoby szukać w jej próżnej osobie choćby cienia romantyzmu... Swój ideał odnalazła za to w dawnym przyjacielu Paulu, który imponuje jej swoją wiedzą, erudycją i pewnością siebie - cechami, których trudno by szukać u nieco wycofanego Gila. Jednakże i Pender nie pozostaje bez winy. Równie szybko ulega fascynacji do nowo poznanej kobiety. Mimo że, Woody Allen wątek związku głównych bohaterów potraktował nieco marginalnie, to jednak z właściwą sobie ironią i dozą humoru potrafił wpleść najprostsze spostrzeżenia. Możliwe, że skłonił niektóre pary do dokładniejszego przyjrzenia się swoim relacjom.



Oglądamy Paryż z perspektywy amerykańskiego turysty. Piękne zdjęcia miasta – przykuwają uwagę niczym widokówki.  W tak ukazanym mieście miłości z pewnością można się zakochać. Zakochał się w nim też główny bohater. To uczucie okazało się odwzajemnione... Miasto nie tylko odsłoniło przed nim swoje najpiękniejsze zakątki, ale również pozwoliło mu zagłębić się w jego historię. Dosłownie. Oszołomiony Gil miał szansę zobaczyć jak to było "kiedyś", czyli w ubóstwianych przez niego latach dwudziestych. Poznając kolejne wybitne postaci paryskiej bohemy m.in. Salvadora Dalego, Hemingwaya, Gertrudę Stein,  Fitzgeralda, czy przede wszystkim kochankę artystów - Adrianę (Marion Cotillard), zaczyna w końcu dojrzewać i dostrzegać, co mu przez (nie tylko wewnętrzne) ucieczki umyka i przecieka przez palce.


Gil i Adriana

"O północy w Paryżu" to film, który nie tylko warto obejrzeć na "deser", ale też chwilę się nad nim zadumać. Należałoby zagłębić się w jego dialogi, niuanse i smaczki, po to, by wyłuskać z niego więcej niż ładne obrazki i ciekawy pomysł na scenariusz. Nawet, jeśli nie zdobędzie Oskara.







poniedziałek, 25 lipca 2011

Student z przypadku?

Statystyki zastraszają. Coraz więcej młodych absolwentów studiów wyższych boryka się z frustracją związaną z bezrobociem. Najtrudniejszą sytuację mają osoby po studiach humanistycznych. Wydawać by się mogło, że niektórzy uczą się tylko „dla papierka”, jednak większość żaków opowiada się za świadomym wyborem kierunku studiów.

            Młodzi ludzie, którzy idą na studia, kierują się intuicyjnym przekonaniem, co będzie dla nich najlepsze. Nie myślą jednak zbyt perspektywicznie. Często chcą realizować i kontynuować szkolne pasje, a czasem kierują się względami pragmatycznymi. Łukasz  – olsztynianin, który mieszka z rodziną – student dziennikarstwa i komunikacji społecznej wyznał szczerze: - Nie chcę być dziennikarzem. Chodziły mi po głowie inne studia, w innym mieście, ale z lenistwa tylko tu złożyłem papiery i zostałem w Olsztynie. Może zrobię studia podyplomowe. Najbardziej chciałbym pracować gdzieś w reklamie…Hmmm… Nie wiem jeszcze, co zrobię. Natomiast Krzysztof wybierając ten kierunek kierował się faktycznym zainteresowaniem – Już od czasów liceum chciałem zostać dziennikarzem. Uwierzyłem nauczycielom, że się nadaję. Studia są dla mnie naiwną nadzieją na dobrą pracę i wysokie zarobki. Nie chcę mieć tylko papieru z dziennikarstwa, chcę faktycznie pracować w zawodzie.

Zdarza się, że studia humanistyczne wynikają z prawdziwej naukowej pasji. Tak jest w przypadku Adama studenta historii i jednocześnie wiceprzewodniczącego samorządu studenckiego: - Myślę o pozostaniu na uczelni, chcę iść na doktorat. Dość dobrze sobie radzę, więc biorąc pod uwagę mój potencjał, myślę, że mam spore szanse… Studia umożliwiają realizację moich zainteresowań, dają możliwość rozwoju intelektualnego. Jego kolega z roku Konrad, mimo że historię wybrał zgodnie ze swoimi zainteresowaniami szkolnymi, w przyszłości najchętniej zająłby się czymś zupełnie innym. – Lubiłem historię w szkole, pomyślałem, wybiorę ten kierunek, pójdę i się zobaczy. Nie myślałem zbyt przyszłościowo. Nie to, żebym był złym studentem, ale ja nie myślę o doktoracie, na to trzeba być jednak wybitnym. W ciągu pięciu lat człowiek się zmienia, zainteresowania też. Poznaje się nowych ludzi, próbuje nowych rzeczy i się okazuje, że to jest fajne. Udzielam się w wolontariacie, pomagam w organizacji różnych imprez m.in. Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To mi się podoba, ciągle poznaję ciekawe osoby, coś się dzieje.

Bywa jednak, że studia humanistyczne stają się alternatywą dla pierwszych pomysłów. Tak było w przypadku Agnieszki, studentki filologii polskiej – Studiami mojego pierwszego wyboru były studia muzyczne. Znalazłam się jednak tu, ale nie żałuję. Zawsze interesowały mnie sprawy językoznawcze, małe niuanse językowe, dlaczego mówi się tak, a nie inaczej. A przede wszystkim: jak się mówi poprawnie.
Aleksandra jest studentką resocjalizacji. Czuje, że ma powołanie do pomagania innym, więc studia wybrała w sposób odpowiedzialny i świadomy : - To był mój taki pierwszy krok do usamodzielnienia się. Od zawsze interesował mnie problem młodzieży i dzieci z rodzin patologicznych. Wykształcenie to podstawa, jednak studia to coś więcej. To zabawa, to nowi ludzie, nowe wyzwania. Studia to fajna sprawa.

Zdaje się więc, że młodzi ludzie lekceważą zdanie fachowców, że na rynku brakować będzie przede wszystkim wysoko wykwalifikowanych inżynierów, nie myślą o przepełnieniu w branżach, kierują się raczej sercem niż rozumem. Zdaniem dra hab. Zbigniewa Anculewicza, prof. UWM winę za ten stan rzeczy może ponosić coraz niższy poziom nauczania w szkołach gimnazjalnych i licealnych. Przedmioty ścisłe prowadzone są w okrojonym zakresie, przez co nie dają szansy rozwinąć się młodym ludziom w tych dziedzinach należycie. Dlatego jest tak dużo chętnych na kierunki humanistyczne. – To jest odwieczny problem, czy studia powinny być elitarne, czy masowe. Humanistyka tylko „wydaje się” łatwa. Jest to jednak dzisiaj dziedzina interdyscyplinarna, inna niż dawniej. Każde studia są ważne, ponieważ pomagają zrozumieć współczesny świat. Młody człowiek powinien sobie uświadomić, że studia nie gwarantują etatu, dają jednak narzędzia, by być elastycznym na rynku pracy. Musi pamiętać o ciągłym kształceniu, doskonaleniu się. Uczelnia nie może i nie musi w stu procentach przygotowywać absolwenta do wejścia na rynek pracy. To, jak sobie poradzi, czy będzie konkurencyjny, jest wypadkową wielu czynników. Musi śledzić przemiany na rynku pracy i poważnie podejść do nauki. Każda praca daje utrzymanie, ale absolwent nie może się zniechęcać, by się dalej nie kształcić i by ciągle pracować poniżej swoich kwalifikacji. Kryzysy mijają i musi być na ten nowy boom przygotowany. Lepiej inwestować w siebie niż w rzeczy materialne. Zygmunt Bauman – wybitny socjolog – mówi, że żyjemy w płynnej rzeczywistości. Świat się zmienia bardzo szybko, trzeba do zmian podchodzić w sposób elastyczny. Takie umiejętności daje właśnie humanistyka. Przede wszystkim należy inwestować w języki obce: najlepiej te niszowe, jak japoński, chiński, koreański, a także języki skandynawskie. Erasmus również jest dobrym pomysłem, ale polecałbym go nie jako przygodę, a możliwość nauki i obserwacji, jak świat radzi sobie z wyzwaniami. Dobrze by było inwestować w kursy i studia podyplomowe, przede wszystkim te, które są związane z nowymi technologiami. Należy sobie też uświadomić, że informacja jest towarem, który można sprzedać.

Student jest coraz bardziej świadomy, jakie czekają go trudności po uzyskaniu upragnionych trzech literek przed nazwiskiem. Większość uważa, że studia (przede wszystkim humanistyczne) zagwarantują szybkie, łatwe i przyjemne zdobycie wykształcenia wyższego. Około 400 tysięcy młodych ludzi po studiach wyższych jest bez pracy. Jednakże nie zniechęca to studentów do patrzenia w przyszłość dość optymistycznie. Absolwenci łapią się każdego zajęcia, byle tylko się utrzymać, marząc jednocześnie o pracy zgodnej z ich zainteresowaniami. Łukasz: - Mogłem w czasie studiów robić jakieś praktyki, ale mi się nie chciało… Nie wiem jeszcze, co będę robił w przyszłości. Krzysztof: - Chciałbym być dziennikarzem. Pisałem do portalu internetowego, ale ten jest już na wymarciu. Poza tym muszę się tu jakoś utrzymać, mam czasochłonną pracę niezwiązaną z dziennikarstwem. Nie mam kasy na naukę języków. Aleksandra: Fajnie by było mieć dobrze płatną pracę. Biorę też pod uwagę inny zawód, jeśli nie uda mi się znaleźć pracy w wyuczonym. Inwestuję w kursy, taniec, ale też zabawę.

Każdy ma nadzieję na bycie chlubnym wyjątkiem w morzu statystyki. Pytanie, czy wystarczająco się stara, by tego dokonać…



Złotouści na UWM-ie

Każdy dobry uniwersytet musi mieć dobrych wykładowców z ciekawymi powiedzonkami. Nadaje to przecież charakteru zajęciom. Uniwersytet Warmińsko-Mazurski nie odstaje od tej reguły. Przedstawiam krótki zbiór starszych i nowszych myśli i przejęzyczeń, który studenci z radością i sumiennie zanotowali (i mi raczyli niegdyś przekazać). 

Próbka z Wydziału Humanistycznego:

"Na wszystko trzeba patrzeć z lotu ptaka, a nie z pozycji żaby"

Dr M. O.



"Kręte są ścieżki humanistów"

Dr P. P.



„To nie tak, że mam Alzheimera, że się powtarzam, powtarzam się”

Dr I. M.



„Byk spadł na cztery łapy”

Dr I. M.



"Taki obraz smutny powstaje, jeżeli chodzi o nasze zajęcia"

Mgr K. S.



„Nie to chciałam powiedzieć, ale już zapomniałam, co chciałam powiedzieć”

Mgr A Sz. (PEDAGOGIKA dla polonistów)



„Lepiej być złym niż być nikim”

Mgr A. Sz. (PEDAGOGIKA dla polonistów)



"Dobrze odbierz sobie życie, ale poczekaj, jutro, pojutrze"

Mgr A. Sz. (PEDAGOGIKA dla polonistów)



„Lizak, obiekt czynności lizania”

 Dr M. O.



„Szedł się patriotycznie naładować”

Dr P. P.



„Co pytam to milczenie, ludzie chcą coś zanotować?”
Dr P. P.


„Na egzamin wchodzimy pojedynczo, tak jak na sąd ostateczny”

Dr P. P.



Żal Sarmaty nad grobem, to o żalu Sarmaty nad grobem”

Dr P. P.



„Błędy niewiedzy oczywistej”

Prof. K. S.



„Kto ma niechcący tekst?”

Dr P. P.



„Gdyby tylko z zysków się życie składało, nie byłoby poezji sentymentalnej”

Dr P. P.


„Kowal konia kuje, a nogę podstawia żaba"
Dr S. S.
 
„Beatyfikacja Leszka B."
Dr S. S.



„Złoto rozwiązało problem, jak wydać resztę z krowy"
Dr S. S.
 
„Co tam, co tam”;  „Miodzio!”
Dr A. D.
 
„Drugi akapitosek…”
Dr A. D.
 
„A teraz idziemy dalej” – ewoluowało na: „Pójdźmy dalej tym tropem”
Dr M. B.
 
„Jaki jest tego seks?”
Mgr M. W.
 

wtorek, 7 czerwca 2011

Kontaktujesz?

            Szkło kontaktowe, które sześć lat temu pojawiło się na antenie TVN24 trafiło wtedy w dobry czas. Społeczeństwo polskie potrzebowało najwidoczniej takiego programu. Publicystyka przebrana w mundurek rozrywki – niby zabawnie, choć nadal dość sztywno. Jednak jest coś w tym programie, co pociąga i przyciąga tłumy widzów niemal codziennie o 22. Niewątpliwie wpływ na to zjawisko mają charyzmatyczne osobowości dziennikarzy-prowadzących. Chociaż flegmatyzm Grzegorza Miecugowa i kamienny spokój Tomasza Sianeckiego na pierwszy rzut oka z charyzmą kojarzyć się nie powinny… Wydania weekendowe prowadzą Wojciech Zimiński i Grzegorz Markowski. Jednak moim zdaniem największym atutem, pieszczotliwie nazywanego przez fanów, Szkiełka, jest wychwytywanie absurdów dnia codziennego, szczególnie z „wielkiego” świata polityki.
            Formuła programu jest prosta, mimo że samo Szkło proste dla prowadzących być nie musi, skoro jest to program na żywo, w którym wszystko może się wydarzyć. Trwa godzinę (łącznie z reklamami) i podzielony jest na trzy oddzielone od siebie, choć podobne części. Prowadzący rozmawia z zaproszonym gościem w studiu. Panowie w czarnych fotelach, nóżka na nóżkę, spokój, luz i opanowanie. Nieco pstrokata scenografia nie zaburza jednak uwagi. Dwóch rozmówców komentuje wydarzenia dnia. Powolna, czasem nieco ospała pogawędka przerywana obrazkami. Genialne w swej prostocie.  Być może ta ich rozmowa czasem tak się „ślimaczy”, aby każdy widz „zakontaktował” o co chodzi? Zdaje się idealne dla widza w starszym wieku, dla którego szybkość mediów może być tematem obcym.
Z pewnością  jednak to cały sztab ludzi pracuje, by wyłowić wszystkie „smaczki”, które się w ciągu dwudziestu czterech godzin wydarzyły. I jest to widzom w postaci króciutkich filmików prezentowane. Następuje po nim stosowny komentarz prowadzącego lub gościa. Przez cały czas trwania magazynu, można zapoznać się też ze zdaniem innych osób, które Szkiełko oglądają. SMS-y wyświetlane są na czerwonym pasku u dołu ekranu, a od czasu do czasu pojawia się jakiś telefon. Może być zabawnie lub denerwująco. Bywa śmieszno-groźnie, gdy oskarża się TVN i siedzących w wygodnych fotelach dziennikarzy o całe zło świata. Ktoś obrazi Platformę, ktoś wyśmieje PiS, a jeszcze inny udawać będzie bezstronnego i obiektywnego. I jak tu nie dostrzec tego uroku?
Osobiście nie przepadam jednak za prowadzącym Tomaszem Sianeckim, który sprawia wrażenie osoby zbyt pewnej siebie i zarozumiałej. Nie ujmuję mu przez to wiedzy czy inteligencji. Mogę się mylić, ale jego mimika zdradza czasem znudzenie, zażenowanie lub podirytowanie telefonami od widzów. Nieprzyjemnie się na to patrzy. Pamiętam pewien odcinek, gdy Szkło Kontaktowe otrzymało Telekamerę od widzów. Grzegorz Miecugow, który był wówczas prowadzącym, wszelkie telefoniczne gratulacje zbywał pół-uśmiechem, siedząc napuszony jak paw, z wyrazem twarzy „Przecież nam się należało!”. Trzeba jednak całkiem wyraźnie powiedzieć, że udało im się zrobić kawał dobrej roboty i mają być z czego zadowoleni i dumni. Zapraszani do programu goście potrafią zaskakiwać pomysłowością i poczuciem humoru. Celne komentarze prezentuje na przykład Artur Andrus – artysta kabaretowy, dziennikarz i konferansjer, nie omieszkując włączyć w nie krztyny poezji i „pieprzu”.
            Szkło pozwala na integrację mediów z widzem. Niektórzy potraktowali je jako sposób na odreagowanie własnych frustracji, no i przede wszystkim: znaleźli się na antenie! Czasem warto obejrzeć dany odcinek dla pewnych telefonów lub SMS-ów. Widz Szkiełka to często bystry obserwator. A do tego odważny. Nie boi się wyrazić swojego zdania, choćby nawet nie miał racji. (Chociaż zwykle jest pewna nobilitacja dla wypowiedzi pojawiających się w mediach…). Ciekawe głosy widzów zebrali główni prowadzący programu w swojej książce Kontaktowi, czyli szklarze bez kitu. Z pokorą przyznają, że nieraz te krótkie zdania przewyższają własną ich pomysłowość. I tak oto wyróżnili: „Są rzeczy, o których się nie śniło filozofom, a większość z nich jest w Polsce”, „Gdy słucham polityków, czuję się jak Zidane, ale przecież nie przywalę we własne TV!” Przyznaję, że to celna i ostra satyra na naszą (chyba jednak nie tak szarą) rzeczywistość.  Lubię od czasu do czasu Szkiełko pooglądać, choć przyznaję, że kiedyś magazyn ten podobał mi się bardziej. Być może powoli wyczerpuje się jego formuła. Słupki oglądalności nieco spadły, choć nadal jest to najchętniej oglądany program TVN24.
Nierzadko program traci bowiem swoją płynność i swój rytm, mówiąc kolokwialnie, „wieje w nim nudą”. Ratunkiem okazują się wtedy często jakieś głosy widzów, które sprytni dziennikarze z ochotą, ale też rozwagą, podchwytują. Celna, błyskotliwa riposta i program „kręci się” dalej. Oczywiście, im „weselszy” program, tym kondycja polskiej polityki musi być słabsza. Aby było, co komentować, muszą bowiem w ciągu dnia wydarzyć się zabawne, a czasem jedynie żenujące „wpadki”. Podejrzewam, że pojawienie się polityków w Szkiełku, to też ich sposób, by nie przestało się o nich (jakkolwiek) mówić. Więc może dobrze, że coraz częściej dostrzegam w Szkle tendencję, jaką jeden z prowadzących mógłby podsumować słowami ze skeczu Macieja Stuhra:  „Siedzimy, gadamy, nic się nie dzieje… nuda… przerwa jaka, czy co… gadamy… cały czas gadamy… o niczym… ale bardzo przyjemnie jest…”

środa, 25 maja 2011

Pokortowiadowo ;)

*** Traktować z przymrużeniem oka ***

Cierpienie rodzi się z nudy



Jeśli nawet Jan Komasa nie stworzył filmu wybitnego, to na pewno udało mu się zrealizować obraz istotny i w pewnym sensie przełomowy dla polskiej kinematografii. Nie chodzi tu tylko o poruszenie tematu destrukcyjnego wpływu Internetu, wyobcowanej emo-młodzieży i wykorzystanie ciekawej techniki animacji. Młodej daty reżyser celuje kamerą we współczesność, wykazując rozwinięty zmysł obserwacji i sprawne poruszanie się w konwencjach pop-kultury. „Salą samobójców” udowadnia, że ciekawe rzeczy dzieją się tu i teraz i można je w sposób niebanalny przedstawić.

Dominik – główny bohater opowieści (znakomity Jakub Gierszał) – to chłopak z "dobrego domu". Pozornie ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia: uczy się w klasie maturalnej w elitarnym, prywatnym liceum, cieszy się popularnością wśród rówieśników, a bogaci, wpływowi rodzice spełniają wszystkie jego zachcianki. Ponadto jest to chłopak inteligentny i niezwykle wrażliwy. Wkrótce okazuje się nawet, że nadwrażliwy. Można się zastanawiać, czy jego problemy rozpoczęły się podczas studniówkowego balu, czy miały swój zalążek znacznie wcześniej. Młodzież w filmie Komasy przedstawiona jest bez upiększeń i słodzenia. Jak się bawią, to na całego. Alkohol, papierosy, eksperymenty seksualne... Nastolatki nie mają się przeciw czemu buntować, nudzą się, szukają więc innej adrenaliny, rozrywki i wrażeń. Każdy walczy o popularność, uznanie rówieśników i pozycję w grupie.

Czyżby jednak homoseksualny pocałunek mógł odcisnąć aż takie piętno na młodym człowieku? Scena całujących się chłopaków jest dobitna, naturalistyczna i dla tego filmu przełomowa. Byłam pod ogromnym wrażeniem, z jaką werwą została odegrana. A musiało być bardzo trudno. Tym bardziej, że każdy zdaje sobie sprawę, jak nietolerancyjne i nieprzygotowane na podobne obrazki jest polskie społeczeństwo. Od tej chwili Dominik zastanawia się nad swoją seksualną tożsamością. Coś, co było chwilą dobrej zabawy, zaczyna rzutować na jego relacjach z innymi. Wkrótce okazuje się też, że „każdy kij ma dwa końce”. To, co zapewniło mu chwilę popularności, mogło wydawać się „trendy”, momentalnie może być zwrócone przeciwko niemu. Młodzi ludzie są okrutni. Nie bawią się w ceregiele, a wszelkie intymne szczegóły ze swojego i cudzego życia, rozpowszechniają za pośrednictwem Internetu i Facebooka, nadając temu odpowiednio złośliwy i sarkastyczny komentarz. Chłopak bardzo szybko otrzymuje etykietkę geja, może nawet zboczeńca. Zabrakło w tym momencie kogoś, kto by dostrzegł, jak bardzo chłopak ze sobą i emocjami sobie nie radzi, jak potrzebuje wsparcia, rozmowy, zrozumienia. Rodzice? W domu tylko bywają. Ojciec (Krzysztof Pieczyński), pracuje w ministerstwie, a matka (pysznie zagrana rola przez Agatę Kuleszę) więcej czasu spędza w agencji reklamowej, niż przy dziecku. Brak akceptacji rówieśników i zainteresowania kogokolwiek, destrukcyjnie wpływa na psychikę Dominika. Chłopak zaczyna się w tym wszystkim gubić i wycofuje coraz bardziej ze świata realnego w wirtualny. Tam poznaje ludzi, którzy również uciekają od swoich problemów i skrywają przed prawdziwym życiem. Każdy z nich przeżywa w ukryciu swoje osobiste tragedie. Wszyscy pragną uciec od problemów, zapomnieć, zatopić się w marzeniach. Największe wrażenie wywiera na nim tajemnicza dziewczyna, która powoli wciąga go w świat swoich obsesji i majaków. Zaprasza do narkotycznego miejsca – Sali samobójców – które ma być lekarstwem na zło, nienawiść i staje się odskocznią od nieprzystępnej realności. Dominik coraz głębiej zatapia się w tę iluzję, aż w końcu zamyka się na całą rzeczywistość. I to dosłownie.

Film nie jest łatwy, mimo że od strony wizualnej ogląda się go przyjemnie. Każda kolejna minuta wnosi coraz cięższy ładunek emocjonalny. Poza tym ta historia zwraca uwagę na kilka istotnych problemów. Najbardziej poruszające wydaje mi się zobrazowanie relacji rodzic-dziecko. Być może jest to w tym filmie przejaskrawione i  ukazane zbyt sztampowo i schematycznie. Jednak reżyser zrobił to, moim zdaniem, celowo. Po wyjściu z kina każdy rodzic może się zastanowić, czy naprawdę zna swoje dziecko, czy poświęca mu wystarczająco dużo uwagi, czy umie dostrzec niepokojące symptomy, że dzieje się w jego życiu coś niedobrego. Rodzice Dominika pochłonięci karierą i pustymi miłostkami nie zdają tego egzaminu. Nie wystarczy zasypać dziecko przeróżnymi gadżetami, by czuło się akceptowane, kochane i szczęśliwe. Wychowanie to ciężka praca i odpowiedzialność. I przede wszystkim wymaga czasu. W relacji rodziców z głównym bohaterem brakuje prawdziwej więzi i bliskości. Być może się nawet starają, ale gdzieś w pogoni za pieniądzem zapomnieli, co tak naprawdę w życiu się liczy. Ich bezradność, a rzekłabym nawet, że głupotę, doskonale obrazuje scena z psychologami. Wręcz nieprawdopodobna. Nie do końca jednak uwierzyłam w to, że dorośli, poważni ludzie, nie mają możliwości, by wyciągnąć zamkniętego kilka miesięcy syna ze swojego pokoju. Coś mi w tym wszystkim nie grało. Jednak Komasa zwraca tym samym uwagę na fakt, że problemy nie odnoszą się tylko do rodzin patologicznych. Mogą dotknąć każdego. I niekoniecznie będzie jasne, jak je przezwyciężyć.

Wykorzystanie awatarów i animacji w polskim filmie było pomysłem dość nowatorskim. Jednak to nie kolorowy, wirtualny, stylizowany na gry i japońskie kreskówki świat zrobił na mnie największe wrażenie. Atutem filmu okazała się gra aktorska okraszona odpowiednio dobraną w idealnych momentach muzyką. Podejrzewam, że o Jakubie – odtwórcy roli Dominika – jeszcze nie raz usłyszymy. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie Agata Kulesza – z telewizji znana z roli komediowej – tu zabłysnęła jako mocna, momentami nieco wyuzdana baba, a także cierpiąca i bezradna matka. Bardzo dobrze zagrana, mocna rola. Aktorce należą się za nią duże brawa. Najsłabiej spisała się, według mnie, Roma Gąsiorowska, która nie do końca przekonała mnie jako niebezpieczna, demoniczna kobieta, mająca olbrzymi wpływ na innych ludzi. Za to jedną ze scen nadrobiła te braki. Mocnym punktem była też scena w wirtualnym świecie Sali samobójców, w której jeden z bohaterów-awatarów ujawnia hipokryzję i miałkość zebranych tam osób…

Jako że przewidziałam zakończenie, byłam nieco rozczarowana. Miałam nadzieję, że reżyser mnie zaskoczy, porwie. Co prawda jeszcze po napisach końcowych cała sala siedziała chwilę w milczeniu i skupieniu. To robiło wrażenie. Film naprawdę gra na emocjach. Porusza i nie można pozostać wobec niego obojętnym. Można mu zarzucać, że ciężko normalnemu człowiekowi utożsamiać się z problemami bogatego, aroganckiego i rozpieszczonego nastolatka, którego nuda zmusza do szukania  niecodziennych wrażeń. Jednak gdy się głębiej nad tym zastanowić, to wokół nas jest wielu wyobcowanych ludzi, którzy nie radzą sobie z rzeczywistością i uciekają w swój wewnętrzny świat. Internet stał się dla niektórych z nich miejscem, w którym mogą się schronić, ukoić skołatane nerwy, stać się kimś innym, kimś lepszym. To może uzależniać.

Film powinni obejrzeć rodzice, dla których świat nastolatków często jest odległy i obcy, oraz młodzież, która być może dzięki temu obrazowi zrozumie, że każdy czyn może mieć poważne konsekwencje, mimo że z początku wydaje się tylko niewinną i beztroską zabawą. Z niecierpliwością czekam też na kolejny film Jana Komasy. Myślę, że będzie to ważne nazwisko dla naszej kinematografii.



czwartek, 17 marca 2011

O koncercie Indios Bravos słów kilka

   Odkąd zasmakowałam w kojąco-kołyszącej i energetycznej muzyce Indiosów, pragnęłam zobaczyć zespół na żywo. Okazja nadarzyła się kilka dni temu w Olsztynie. Zespół zagrał w Nowym Andergrancie i całkowicie porwał zebraną tam publiczność.

Andergrant 12.03.2011
    Nie obyło się jednak bez wpadek. Koncert rozpoczął się z około godzinnym opóźnieniem. Rozczarowane i podpite małolaty nie próbowały ukryć swojego rozżalenia i złości za owo przesunięcie. Przekleństwami sypały jak z rękawa. Aż uszy więdły. – Zaraz sobie pójdę! Niech mi zwrócą kasę za bilety, k…, no! – odgrażały się bełkocząc już nieco niewyraźnie i wymachując piwem na wszystkie strony. Poczułam się wtedy na takie imprezy już przystara. Miałam nadzieję, że muzyka Indiosów nastraja jednak pozytywnie. A tu taka (słowna) agresja!

    Na szczęście Piotr Gutkowski szybko kupił andergrantową widownię. Już pierwsze dźwięki nastroiły klub dobrą energią. Minusem było słabe nagłośnienie na wokal. Momentami lepiej słychać było piejąco-wrzeszczący tłum niż aksamitny głos Gutka. Ale i tak wszyscy doskonale się bawili. Zespół zrekompensował swoje opóźnienie długim i świetnym koncertem. Zabawne momenty? Gdy wokalista zapomniał słów w jednej z piosenek, a cała sala ruszyła mu z pomocą, za co on serdecznie potem podziękował. Ponadto na krótki przerywnik i rzucone przez Piotra Banacha hasło „Kortowiada” widownia zawyła kilka razy – Kortowiada aija ija oooo! No i się wtedy zdziwili. Ale najciekawszym punktem koncertu była, jak dla mnie, solówka perkusji, do której dołączył się wspomniany już przeze mnie Piotr Banach. Gorący jakby afrykański rytm i energia. Coś niesamowitego i zasłużone gromkie brawa. 

     Zabawa była, mimo tych drobnych niedogodności, świetna, a na pamiątkę zostaną wspomnienia i kilka zdjęć. Na kolejny koncert też się chętnie wybiorę...

koncert 12.03.2011

Andergrant 12.03.2011



piątek, 4 marca 2011

Statystyczny student nie istnieje

            Nie wrzucajmy wszystkich studentów do jednego worka! Każdy jest inny, każdy inaczej organizuje czas. Przekonanie, że młodzież akademicka tylko imprezuje i bumeluje, a zapasy energii uzupełnia jedynie zupkami chińskimi, musi odejść do lamusa. Odrzućmy stereotypy i przyjrzyjmy się jak wygląda typowy dzień studenta. Oto kilka przykładów.

2 rano

Zwykle o tej godzinie student wraca z imprezy, zasypia, albo przewraca na drugi bok. Ale nie Łukasz! Są dni, w których musi być już o tej porze w pracy. - Spędzam tu pięć „przyjemnych” godzin. Najpierw kroję, potem rozwożę chleb, aby inni mieli co jeść. On sam na jedzenie nie ma już jednak czasu. Po pracy zapali papierosa, ogarnie się i spieszy na zajęcia. Często się spóźnia. Zmęczony jestem, to zasypiam na wykładach…i przerwach!
rys. E.E.B.
 
6-7 rano

Typowa godzina pobudki, gdy student ma na ósmą. Monika próbuje wstać już o 6, ale rzadko jej się udaje. By zdążyć na zajęcia robi wszystko w pośpiechu: bierze szybki prysznic i zjada lekkie śniadanie. Najczęściej są to płatki z mlekiem i zielona herbata. Potem biegiem na przystanek. Monika nie lubi się spóźniać.
Płatki/musli  z mlekiem, to popularne śniadanie wśród studentów. Dzień tak lubi zaczynać również Ania, Krzysiek i Gosia. Ania i Krzysiek nie wyobrażają sobie dnia bez porannej kawy. Gosia wybiera czarną herbatę bez cukru, zapala 3 papierosy i walczy z poimprezowym bólem głowy. Półprzytomna wyprowadza psa i najczęściej ucieka jej wtedy autobus. Na zajęcia przychodzi piętnaście minut spóźniona. -Cały pierwszy wykład przesypiam. Na okienku idę coś  zjeść.
Kasia z ostatniego roku dziennikarstwa wstaje w ostatniej chwili, by wyszykować się i zdążyć na autobus. Na śniadanie nie ma już czasu. Głód zaspokaja w przerwie – często rogalikiem z automatu, który popija sokiem lub kawą.
Wydawać by się mogło, że Laura ma więcej szczęścia, bo na uniwersytet dojeżdża swoim samochodem. Nic bardziej mylnego! Często traci dwadzieścia minut na stanie w porannych korkach, więc zjawia się w ostatniej chwili. Żeby nie zasnąć na zajęciach, biorę termos kawy i kilka czekoladowych batoników, coby uzupełniać zapasy energii.

rys. E.E.B.

9-10 rano

            Studentki trzeciego roku filologii polskiej mają więcej szczęścia. Mogą pospać dłużej i nie mają dużo zajęć na uczelni. Justyna: - Zazwyczaj wstaję około godziny 9, gdyż w tym roku plan zajęć na studiach pozwala mi pospać nieco dłużej. Je pożywne śniadanie: najczęściej parę kanapek, które popija herbatą. Kasia również zjada pierwszy posiłek bez pośpiechu. Często są to jajka na twardo i do tego koniecznie słodka herbata. Stara się żyć zdrowo, ale pozwala sobie na tę małą słabość. Jeśli może zjeść obiad w domu, to są to najczęściej warzywa na patelnię z ryżem lub makaronem. Ziemniaków unika jak ognia. Justyna, jak sama mówi, nie wytrzymuje bez czekolady dłużej niż 2 godziny. Jednak wszystko spala na intensywnych treningach tańca. Ćwiczy dwa razy w tygodniu, zdarza się, że i po 5 godzin. -Prowadzenie zajęć tanecznych mobilizuje mnie i dodaje energii.

8-20

Godziny zajęć na uczelni. W czasie przerw studenci okupują automaty, z  których wyciągają paluszki, batoniki, ciastka i inne przekąski. Piją hektolitry kawy, herbaty oraz napojów energetycznych. Gdy mają dłuższe okienka – zjadają obiad na studenckiej stołówce lub zapiekanki w barze. Niektórzy wykorzystują jednak przerwy inaczej. Łukasz dosypia – rozkładając się na ławkach, a Monika szuka w bibliotece książek do pracy magisterskiej. W weekendy bowiem pracuje w restauracji i nie ma na to czasu. Inni często przygotowują się na zajęcia, czytają książki lub rozmawiają o głupotach dla rozluźnienia.  
Po zajęciach zostaje mało czasu na hobby i przyjaciół. Zaległości te niektórzy nadrabiają w weekend. Najczęściej jednak spędzają ten czas sennie i leniwie, przygotowując się na kolejny ciężki tydzień.


środa, 23 lutego 2011

"Eliminacje" bez owijania w bawełnę

            Czy zakład psychiatryczny to dobre miejsce na poszukiwanie miłości? Na własnej skórze chce się o tym przekonać bohater sztuki, który zamierza w nim przeprowadzić niecodzienne eliminacje na partnerkę swojego życia. Austriacka autorka – Silke Hassler – prowokuje wulgaryzmem, zaskakuje, ale też rozśmiesza. Tekst broni się sam, jednak dopełniony świetną grą aktorską, nabiera dodatkowych walorów. „Eliminacje” w reż. Emilii Sadowskiej to pełna słownej pikanterii odważna sztuka dla dorosłych, która zapewnia doskonałą rozrywkę na wieczór.

                                                                                                   "Eliminacje"
Reżyseria: Emilia Sadowska
Występują:  Marzena Bergmann, Katarzyna Kropidłowska, Irena Telesz, Radosław Hebal, Grzegorz Jurkiewicz;




           Tytułowe eliminacje są jedynie pretekstem do opowiedzenia historii o ludzkich tęsknotach, problemach i słabościach. Zaglądamy do świata, do którego na co dzień nie mamy dostępu, a który zawsze będzie nas jakoś fascynował. Szpital psychiatryczny, dom wariatów, wariatkowo, psychiatryk…

Już takie obrazy jak „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Przerwana lekcja muzyki” poruszały widzów. Okazuje się, że w tej materii nadal można coś nowego stworzyć i dopowiedzieć. Szpital psychiatryczny Hassler nie jest tak mroczny, jednak nadal pociągający. Niby podglądamy szaleńców w wariackich sytuacjach, ale po chwili nasuwa się refleksja, że przynajmniej niektóre okoliczności są nam dziwnie znajome. Sztuka skupia się bowiem na relacjach damsko-męskich, głównie na ich erotycznym aspekcie. Tu mężczyzna okazuje się kiepskim zdobywcą, a kobiety otwarcie wykrzykują swoje seksualne potrzeby, niezadowolenie i poczucie niespełnienia. Ponadto każda z osób tam zamkniętych nie tylko poszukuje prawdziwej miłości, ale też czuje się odseparowana i samotna. Wyizolowani w wyizolowanym świecie. Podwójnie smutne.

            Uwagę przykuwa ciekawa scenografia Katarzyny Stochalskiej. Scena, ubrana jakby w białe bandaże, nabiera dzięki nim klaustrofobicznego charakteru. Wrażenie trójwymiarowości powstaje natomiast dzięki umiejętnie rozłożonym podestom. Proste, ale jakie efektowne. Jako że przedstawienie bazowało głównie na słowie, aktorzy musieli liczyć jedynie na swoje sceniczne umiejętności. I choć niemal wszyscy wywiązali się z zadania, przykuwają uwagę i bawią, to przyćmiewa ich jednak Katarzyna Kropidłowska w roli Judyty. Wspaniale zarysowana  postać kobiety pełnej sprzeczności, która walczy ze swoimi lękami. Nie boi się mówić tego, co myśli. A mówi głośno i dosadnie. Mocnym akcentem sztuki jest także postać wykreowana przez Irenę Telesz, która to nawet z drobnej roli potrafi wyczarować godną zapamiętania perełkę. Blado wypada na ich tle natomiast Pielęgniarz (Grzegorz Jurkiewicz).

            Ciężko być samemu. Człowiek szuka partnera nieraz z czysto pragmatycznych względów. Chociażby dlatego, że w kark samemu nie da się… pocałować. O czym właściwie jest ten spektakl? O potrzebie kochania i bycia kochanym. Sama esencja „Eliminacji” wydaje się nieco gorzka, jednak spijamy też niejaką słodycz śmiejąc się z notabene wariackich sytuacji. Zaryzykowałabym tezę, że czasem cały świat jest takim wariatkowem i niemal w pewnym momencie zadzwoniło mi w uszach słynne zdanie z dramatu Gogola: „Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie.”


           Spektakl można obejrzeć w Teatrze Jaracza w Olsztynie, w siedzibie tymczasowej - CEIK-u.


piątek, 4 lutego 2011

Brzydka ona, brzydki on i ładna miłość w rytmach rumby



Jeśli myślisz, że życie ciągle rzuca ci kłody pod nogi i spotykają cię same nieprzyjemności, obejrzyj koniecznie „Rumbę” w reżyserii Dominique’a Abla, Fiony Gordon i Bruna Romy’ego. Ona - nauczycielka angielskiego, on - nauczyciel w-fu. Oboje kochają taniec i przede wszystkim siebie. Pewnego dnia los odbiera im niemal wszystko. W wypadku główna bohaterka - Fiona  - traci nogę, a Dom - główny bohater - pamięć, co przekreśla ich szansę na dalsze rozwijanie pasji. Brzmi tragicznie? Wbrew pozorom to niezwykła i zaskakująco specyficzna komedia.

                Fiona i Dom – nie wpisują się w kanony klasycznego piękna. Pasują jednak do klimatu opowieści. Są to bohaterowie charakterystyczni, którzy od samego początku wzbudzają sympatię widza. Wszelkie zdarzenia odbierają ze stoickim spokojem, mimo że los ciągle płata im figle, a nieszczęścia w ich przypadku nie chodzą parami a tuzinami. Dwójka szczęśliwych ze sobą i zakochanych pechowców traci po kolei niemal wszystko: zdrowie, pracę, dom… Feralne wypadki mnożą się i kumulują w zawrotnym tempie, pozostawiając widza w lekkim osłupieniu. Bohaterowie nie załamują się, lecz stawiają czoła przeciwnościom. W tragicznych chwilach mają siebie, a miłość zwycięża wszystko. Ich nieporadne wyczyny, by przetrwać życiową burzę i złą passę, momentami chwytają za gardło. Główne postacie bawią bowiem, ale też wzruszają. Śmiejemy się, ale nie jest to pusty i bezrefleksyjny chichot. Przeplata się w nim wzruszenie, współczucie i nadzieja, że wszystko się ułoży. Scena tańca cieni urzeka swoją prostotą.
               



               Perypetie Doma i Fiony okraszone są typowymi slapstickowymi gagami, a znaczna część filmu dzieje się bez słów. Nasuwa to skojarzenie z klasycznymi obrazami Charliego Chaplina, w których główny fajtłapowaty bohater również boryka się z najróżniejszymi przeciwnościami i kłopotami, ale wychodzi z nich zawsze zwycięsko. Ważną rolę odgrywa ujmująca muzyka, która staje się współbohaterem opowieści.
     
           Rumba to taniec zmysłów i miłości. Taki właśnie jest ten film. Feeria barw, zabawa kiczem, pop-artem, duża dawka humoru przyprawiona uczuciem głównych bohaterów i ciekawą muzyką, to niewątpliwe jego atuty. Ta historia poprawia humor, ale też wywołuje refleksje, jak dużą rolę w naszej egzystencji odgrywa pech i szczęście. Rządzi nami seria przypadków czy przeznaczenie? Jak dużo jest w stanie znieść człowiek? To tylko niektóre z pytań jakie mogą nasunąć się po jego obejrzeniu. Jednak przede wszystkim „Rumba” udowadnia, że o trudnych sprawach można zrobić film lekki, łatwy i przyjemny. Trochę tego brakuje w polskiej kinematografii.

                Co ciekawe, obraz ten wyreżyserowały, napisały do niego scenariusz i odegrały w nim główne role, te same osoby. Są wyjątkiem od „reguły”, że jak coś (ktoś) jest od wszystkiego, znaczy do niczego. Według mnie sprawdzili się we wszystkich zadaniach. Scenariusz jest przewrotny i naprawdę zabawny, a główni bohaterowie rozczulają i bawią. Wykreowanym postaciom widz od początku do końca kibicuje. Można „Rumbie” zarzucać surrealistyczne naciąganie, przewidywalność niektórych gagów i absurd. Dla mnie były to jednak plusy. Film obejrzałam z ogromną przyjemnością. Moim zdaniem jest to piękne, wzruszające i przede wszystkim zabawne kino.

                Film „Rumba” zainicjował projekt „Tu się Movie” w kinie Awangarda w Olsztynie. Ma to być cykliczny, comiesięczny pokaz filmów niszowych, zakończony dyskusją. Pomysł okazał się spektakularnym sukcesem. Pełna, żywo reagująca, zadowolona widownia – tego kino Awangarda już dawno nie przeżyło. Myślę, że projekt może się przyjąć i wypełnić potrzebną na rynku lukę. Za tę inicjatywę trzymam mocno kciuki.
               

wtorek, 1 lutego 2011

Zajeść studia

            Sesjo, sesjo, ach to ty! Nie tylko trudny czas egzaminów, ale w ogóle cały okres studiów jest sprawdzianem dla naszego organizmu – głównie żołądka (choć wątroba mogłaby zaprotestować). Albo student się przejada, albo nie dojada. Wbrew pozorom, to pierwsza opcja zdaje się jednak dominować.

            Brzuch studenta narażony jest na ciężkie i ciągłe „urazy”. Smakołyki kuszą, automaty z napojami energetyzującymi, przekąskami i kawą, uśmiechają się wdzięcznie i zachęcająco, papierosy są kopcone, bary na uczelni, w których najwięcej jest fast foodów, stoją otworem, a liczne imprezy wychodzą bokiem. I to dosłownie. Na domiar wszystkiego mało jest prawdopodobne, by stosować się do zdrowych zasad odżywiania – pięciu posiłków dziennie w regularnych odstępach czasu. Plan zajęć często to po prostu wyklucza. Stereotypowy student chodzi głodny, a wszystkie pieniądze przeznacza na alkohol. To mocno przesadzona wizja. Jeśli już głoduje, to najczęściej z własnej woli, bo jest na diecie lub ze stresu. Bo żołądek ściska i jeść nie może.

Agnieszka (studentka medycyny)O tak, na pierwszym roku studiów bardzo przytyłam. 7 kilo! Miałam dużo zajęć – często do późnych godzin wieczornych. Niektóre fakultety trwały kilka godzin bez przerwy – nie było czasu na posiłek. Nadrabiałam wieczorami. Szczególnie w czasie sesji jadłam na noc. Stres zajadałam słodyczami, to był problem. To się odbiło na mojej wadze i bardzo źle się z tym czułam. W wakacje wzięłam się za siebie i zrzuciłam nadprogramowe kilogramy. Teraz bardziej uważam na to, co i kiedy jem.

Łukasz (student dziennikarstwa) – Może przytyłem, ale chyba nie przez studencki tryb życia. To domowe obiadki mnie podtuczyły. Chociaż na imprezy też chodzę…

Maria (filologia ukraińska)W ciągu pięciu lat studiów tyję i chudnę na zmianę. Sinusoida. Pięć kilo w przód, pięć w tył i tak w kółko. To ciężkie wyzwanie dla zdrowia. Ale nie ma egzaminu nie do zdania…

Olga (filologia ukraińska) – Po tatusiu odziedziczyłam tendencję do tycia, więc nawet studencki tryb życia nie doprowadził mnie do szczupłej sylwetki. A szkoda! W stresie częściej sięgam po łakocie.

Marek (student mechatroniki) – Ja mieszkam w domu i mam zapewnione „mamine obiadki”. Raczej nie tyję. Nie muszę też wybierać między porządnym obiadem a imprezą alkoholową. Mam jedno i drugie!

Laura (studentka dziennikarstwa)Uważam, że można właśnie schudnąć na studiach. Jest tyle zajęć, że je się mniej. 

          Jak widać, co student, to opinia. Są też przecież tacy, którym nic nie szkodzi. Jedzą, piją, co chcą i kiedy chcą, i zachowują  nienaganną sylwetkę. Nie muszą się martwić o takie błahostki. Jednak jeśli już się komuś zdarzy te parę kilo w przód i będzie chciał się ich pozbyć, nie polecam "diety" jaką zastosowały chińskie studentki. Wydaje się to tak odrażające i absurdalne, że prawie niemożliwe. A jednak! Połykają one bowiem jaja glist ludzkich, aby szybko schudnąć przed rozmową kwalifikacyjną. Wszystko po to, by dostać pracę... Przerażające. Chyba mimo wszystko lepiej jest solidnie poćwiczyć.

czwartek, 27 stycznia 2011

Obłędna droga do perfekcji – "Czarny łabędź"


            Darren Aronofsky znów zagłębia się w meandry ludzkiej psychiki. Mimo że najnowszy film reżysera głęboko związany jest z tańcem, to filmem stricte o tańcu jednak nie jest. Autor takich obrazów jak Źródło, Requiem dla snu czy Zapaśnik, przenosi tym razem widza w mroczny świat nowojorskiego baletu. Czarny łabędź nie jest cukierkową historyjką o tym, jak zrobić karierę. Zapisana jest tu raczej droga przez mękę głównej bohaterki, która faktycznie przeistacza się w łabędzia. Aronofsky przemianę tę potraktował jednak, jak na siebie przystało, dość przewrotnie.

            Główna bohaterka – Nina Sayers (w tej roli wyśmienita Natalie Portman) marzy o tym, by kiedyś zostać solistką w balecie. Ćwiczy, trenuje, każdą wolną chwilę i myśl poświęcając jedynie tańcu. To jest jej życie, marzenie i cel. Nic ją właściwie poza tańcem nie zajmuje, nic ciekawego nie istnieje. W staraniach tych wspiera ją nieco apodyktyczna i przesadnie opiekuńcza matka (magnetyczna Barbara Hershey), która sama niegdyś śniła o zrobieniu kariery i wybiciu się. Pragnie zatrzymać córkę tylko dla siebie, zazdrośnie strzeże ją przed innymi – „obcymi”. Omamia zabawkami i otacza szklanym kloszem, gdy tymczasem Nina już dawno stoi u progu dorosłości.

Wkrótce otwiera się szansa przed ambitną tancerką. Reżyser – guru jednego z najlepszych zespołów w Nowym Jorku - pragnie rozpocząć nowy sezon wznawiając klasyczny balet Jezioro Łabędzie. Szuka odtwórczyni głównej roli, która miałaby siłę i wystarczające umiejętności, by sprostać zadaniu. Niezwykle sprawna technicznie Nina usilnie zabiega o angaż. Marzenie, by zatańczyć jako królowa łabędzi, wkrótce staje się jej obsesją. Mimo pewnych wątpliwości Thomas Leroy daje jej w końcu szansę. Wie, że dziewczyna poradzi sobie w roli niewinnego, wzruszającego i pełnego gracji białego łabędzia – Odetty. Jednak jej zadaniem jest także odtańczenie partii czarnego łabędzia – Odylii – zmysłowej, pewnej siebie, tajemniczo mrocznej i emanującej seksapilem siostry. Dziewczyna musi dać się ponieść wyobraźni i wyzwolić z niewinnych i bezpiecznych okowów, oraz odkryć swoją ciemną stronę. Problem w tym, że radę tę zaczyna rozumieć zbyt dosłownie.

Jeśli nawet film nie wydaje się zbyt odkrywczy (złośliwi nazwą go nieraz pseudoartystycznym gniotem), to realizacja tego tematu powala (przynajmniej mnie) na kolana. Siedziałam jak zahipnotyzowana, dzięki wspaniałym kreacjom aktorskim, oszałamiającej muzyce i ciekawym ujęciom kamery. Uważam, że za ten obraz należy się Oscar nie tylko dla reżysera, filmu, ale również odtwórczyni głównej roli – Natalie Portman, która pokazała klasę, wykonując większość ewolucji tanecznych samodzielnie i specjalnie schudła do tej roli. Wspaniale odegrała rozedrganą emocjonalnie tancerkę, która walczy ze swoimi słabościami w pogoni za perfekcją i sukcesem. Ciekawą postać wykreowała również Mila Kunis. Zagrała wyzwoloną, nie przestrzegającą regulaminów tancerkę - Lily. Zaczyna ją łączyć z Niną dziwna, elektryzująca więź i rywalizacja. Pysznie zagrane. Wielkie brawa!
           
Realizm przechodzi w filmie płynnie w surrealizm. Napięcie budowane jest stanowczo i powoli, aż do kulminacyjnego punktu – finału – po którym widz zostaje naładowany emocjami i krążącymi w głowie pytaniami. Niedomówienia? Pozwalają na własne interpretacje – co czyni film jeszcze ciekawszym. Czarnego łabędzia powinni obejrzeć nie tylko fani kina Aronofskiego. Choćby po to, by wyrobić sobie własne zdanie na temat tego psychologicznego thrillera, którego główna aktorka już zdobyła Złoty Glob, i  który pretenduje do najważniejszej nagrody filmowej - Oscara. 

wtorek, 25 stycznia 2011

Taniec wciąga


Bum na taniec trwa. Szkoły tańca nadal pękają w szwach. Zdawać by się mogło, że wszyscy chcą tańczyć. Studenci też!

Grupa tańca nowoczesnego, działająca przy Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, rozpoczęła nieśmiałą działalność dwa lata temu. Początkowo była to głównie tylko inna forma zaliczenia w-fu. Z czasem udało się stworzyć fajny i zgrany zespół, pod opieką pani Agnieszki Dąbrowskiej. Ma on już na koncie kilka udanych występów. Można go zobaczyć na Kortowiadzie, studenckich rozgrywkach sportowych i dniach otwartych uczelni. Studenci tańczą i to bardzo dobrze. Rozmawiałam z dziewczyną, która oglądała występy zespołu i szczerze go zachwalała:
-  Uważam, że grupa jest bardzo dobrze zgrana. Teraz pojawia się w niej coraz więcej panów i to bardzo dobrze! Świetnie, że taka sekcja powstała, rozwija się i jest prężna…



W prowadzeniu zajęć pomaga pani Agnieszce studentka III roku filologii polskiej – Justyna Karska. Gdy mówi o swoim największym zamiłowaniu promienieje i błyszczą jej oczy. Jest dumna z tego, co robi, że może tworzyć układy i uczyć innych. Spełnia się w tym i jest szczęśliwa. W końcu robi to, co kocha!

Justyna: Dla mnie taniec to nie tylko pasja, to coś więcej. Taniec odrywa mnie od szarej codzienności. Mogę się zmieniać, mogę być kimkolwiek chcę. Za pomocą tańca można wyrazić wiele emocji: od gniewu po radość, smutek, miłość… Taniec daje dużą siłę napędową. Pasja to jedna z najważniejszych rzeczy w życiu, bez niej człowiek się nie rozwija. Justyna ma już na swoim koncie liczne taneczne sukcesy – i mimo iż dają satysfakcję, jednak nie są dla niej najważniejsze. Liczy się dla niej przede wszystkim możliwość dalszej pracy nad sobą.

Wtórują jej też inni członkowie grupy:

Marek– II rok geodezji - Taniec pozwala wyrażać emocje! Często jeżdżę na warsztaty, inwestuję w siebie i taniec – wiem, że chcę to robić. To mnie najbardziej urzekło, że ludzie kochają taniec. Lubię też tę adrenalinę, kiedy jestem na scenie, a publiczność reaguje na nas entuzjastycznie.

                                                                                         Marek Szczepanik

TomekII rok mechatroniki. To prawdziwy taneczny „weteran”. Swoją pasję rozwija już od 13 lat. Do największych osiągnięć zalicza mistrzostwo i wicemistrzostwo w disco dance. Teraz w grupie uczy się nowego stylu – hip-hopu. Ludzie są w porządku, dobrze mi się z nimi pracuje. 

                                                                                          Tomek Pieńczuk


Ola: Tańczę, bo to moja pasja, dzięki temu wyrażam siebie i się spełniam w tym, co robię. Jest bardzo fajnie, ludzie są bardzo przyjaźni, pomocni. Na występach trema jest, ale zawsze jak się wychodzi na scenę jest taki fajny moment, że trema mija, uśmiech na twarzy i się tańczy…

Do grupy przychodzą też osoby, które chciały tylko zaliczyć w-f, a jednak zostają na dłużej. Twierdzą, że to fajna rozrywka na wieczory, że się w zajęcia wciągnęły i chcą je kontynuować.
- Póki co jestem jak połamane drewno, ale może się jeszcze czegoś nauczę. Śmieje się jeden z członków grupy. – To Justyna przekonała mnie do tańca, a ja po prostu chciałem spróbować! Ale do tańca na pewno potrzeba jest ikra i talent.  

Chcą też sprawdzić się na scenie, udowodnić sobie i znajomym, że coś potrafią. Poza tym wszyscy zachwalają grupę. Wspólne zainteresowania przecież łączą, a nie dzielą.

Opiekunka grupy mgr Agnieszka Dąbrowska jest dumna ze swoich podopiecznych. Czuwa nad ostatecznym kształtem choreografii i występów. Ma nadzieję, że zespół przetrwa i będzie się nadal rozwijał. Z czasem może stać się przecież jedną z wizytówek uniwersytetu.

- Stworzone są już teraz dwie grupy: jedna zaawansowana, druga podstawowa – dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tańcem. Na występach tremę mam ogromną, może nawet większą niż uczestnicy. Wierzę w ich wspaniałe przygotowanie, jednak jestem też odpowiedzialna za muzykę, a wiadomo, że przedmioty martwe bywają złośliwe. Taniec jest to może takie moje marzenie z wieku młodszego. Jest to dyscyplina bardzo szeroka, można zacząć trenować w każdym wieku i tańczyć przez całe życie.


Najważniejsze, by odnaleźć swoja pasję i próbować ja rozwijać. Studenci z grupy tańca nowoczesnego udowadniają, że można. Zajęcia odbywają się w poniedziałki i środy od godziny 19 przy ulicy Żołnierskiej 14.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Fora internetowe - czyli polskie piekiełko

Serwisy plotkarskie wyrosły jak grzyby po deszczu. Internauci kochają komentować.  Niezależnie od tego, czego dotyczy dany temat i tak znajdzie się osoba, która zmiesza głównego bohatera tekstu z błotem. Niejedna nawet.  

Psychologiem nie jestem, nie znam odpowiedzi na pytanie czy Polacy leczą tak własne kompleksy, wyładowują frustracje, czy po prostu dobrze się przy tym bawią. Faktem jest natomiast, że wypowiedzi są coraz bardziej wulgarne, przesiąknięte jadem i zawziętością, z marną możliwością merytorycznej dyskusji. Jest to zwykłe plotkowanie. Dzieje się tak nie tylko w specjalnie stworzonych do tego miejscach - serwisach plotkarskich - ale właściwie pod niemal każdym artykułem zamieszczonym w internecie, który stwarza możliwość interakcji.

Kinga Dunin próbuje udowodnić, że plotka może być pożyteczna. Jednak ludzie zapomnieli jak się powinni z nią obchodzić.
Plotki nie muszą być złośliwe, ich prawdziwa i pożyteczna rola polega na wietrzeniu tego, o czym sami niechętnie mówimy. Tworzą więź społeczną, rozwijają umiejętność psychologicznej analizy, czasem wzmagają empatię, a czasem są narzędziem kontroli społecznej. Dzięki plotkowaniu życie towarzyskie staje się głębsze, bogatsze w szczegóły, nabiera rumieńców.
Jednak autorka sprzeciwia się serwisom plotkarskim. Tego typu plotkowanie ocenia jako prymitywne i niezdrowe: ludzie zamiast, co byłoby słuszne i twórcze, zająć się życiem małżeńskim i erotycznym przyjaciółki albo analizowaniem charakteru sąsiada, zajmują się jakimiś dodami i marną namiastką życiowych sekretów przygotowywaną przez tabloidy i inne pudelki [Pochwała plotki, „Wysokie Obcasy”, 2008]. Zwraca więc też uwagę na tendencję do zmyślania historii przez serwisy plotkarskie. Większość z nich jest po prostu wyssanych z palca. Rozmyślnie dodane zdjęcia, trafny podpis i już sypie się lawina komentarzy i krytyki. Jasne jest, że ma to być prowokacja, na którą internauci bardzo chętnie się łapią. O to w tym biznesie chodzi.

„Prawdziwa gwiazda” nie musi nic robić, żeby zaistnieć w serwisie plotkarskim. Wystarczy, że pokaże się smutna, nieumalowana, czy zmęczona – zaraz w internecie znajdzie się do tego stosowny, zjadliwy komentarz. Serwisy plotkarskie nie szczędzą ostrych słów, jednak jest to tylko niewielki procent tego, co potrafią użytkownicy tabloidowych stron.  Za agresję w sieci odpowiada złudzenie anonimowości. Ludzie przestają krępować się ograniczeniami, konwencjami i konwenansami. Czują się bezkarni. Już samo poczucie anonimowości wystarcza, by mijały wszelkie zahamowania, a rosnąca frustracja prowadzi do agresji.

Piotr Stasiak uznaje, że w Polsce najdoskonalsze narzędzie komunikacji – Internet – zamieniło się w medium frustratów, ociekające jadem, zazdrością i wulgaryzmami. Mimo iż istnieje coś na kształt cenzury w sieci – oględnie nazywanej moderacją – to jednak i tak Internet jest największym zbiorem informacji i komentarzy balansujących na granicy prawa. Uznawany jest więc za medium najbardziej demokratyczne – każdy pisze to, co chce.  I co się okazuje? Wyłania się z komentarzy (nie tylko w serwisach plotkarskich, ale też na różnorodnych internetowych forach) wizja człowieka zaślepionego, zjadliwego, zawistnego, który nie ma szacunku do kogokolwiek i czegokolwiek, kipi złością, nienawiścią i brakiem tolerancji. To smutne. Jeszcze gorsze wydaje się być to, że podobny ton wypowiedzi, to polska specyfika, co udowadniają badania. Być może jesteśmy bardziej sfrustrowanym i rozgoryczonym narodem, nie potrafiącym cieszyć się z cudzych sukcesów. Być może…[1]

Jak to wygląda w praktyce? Serwisy plotkarskie obfitują w wydarzenia prywatne celebrytów. Niekoniecznie prawdziwe. Im bardziej sensacyjne i skandaliczne wydarzenie, tym lepiej. Nie zostawia się na takiej gwieździe suchej nitki. Co ciekawe nie zawsze jest o czym pisać, więc wydarzeniem może stać się szara codzienność: wizyta w Mc Donaldzie (Najlepiej, by to była „nieanorektyczna” gwiazda, wtedy można ją wyśmiać za obżarstwo i tłusty wygląd), robienie zakupów, spacer z dziećmi (np. z komentarzem, że Pan X lub Pani Y w końcu znalazła czas dla swoich najbliższych.. a biedne dzieci w końcu mogą sobie przypomnieć jak wyglądają ich rodzice itd. itp.). Najważniejsze jest kolorowe zdjęcie – odpowiednie ujęcie i zbliżenie, pod nim znajdujemy chwytliwy i prowokacyjny tytuł wyróżniony kolorem i wykrzyknikami. To przykuwa uwagę. Sam „artykuł” jest na ogół krótki i prosty. Ale tu nie chodzi ani o jego elokwentną treść, ani jakość.


Oto przykłady nagłówków i komentarzy do nich (Pisownia oryginalna):

Mucha wraca do "M jak miłość"!

                                              źródło:http://www.pudelek.pl/artykul/29921/mucha_wraca_do_m_jak_milosc/

-znowu ona!!!! juz mam jej dosyc jak jej sie nie uklada to pcha sie z powrotem do m jak milosc bez niej ten serial jest o wiele ciekawszy!
-nie wracaj paskudo !!!!
-beztalencie ochydne wont z telewizji 


Liszowska jest W CIĄŻY?!


  źródło:  http://www.pudelek.pl/artykul/29926/liszowska_jest_w_ciazy/

-jej dzieci beda straasznie brzydkie nie zazdroszcze
-KRZYWE ZĘBY , NADWAGA, DOCZEPIANE KUDŁY I TIPSY
-czyli znów będzie wyglądać jak szafa 3-drzwiowa

 

Britney w świetnej formie! (ZNOWU ŁADNA?)


                                            źródło: http://www.pudelek.pl/artykul/29841/britney_w_swietnej_formie_znowu_ladna/

-Szyja i kark jak u fceta. A poza tym wygląda przecietnie, zeby nie powiedzieć nieciekawie. Szczególnie te tłuste włosy.
-ona nigdy nie jest w formie :) jest paskudna i oblesna !!!!!
-ładna ? twarz opuchnięta, farbowane i suche włosy, blada jak ściana, gruba, z krótkimi nogami, czy to jest ładna osoba ? Na dodatek ubrana jak kloszard.

Wypowiedzi takie łagodzą najprawdopodobniej napięcia i frustracje, że komuś się udało. Nikt nam nie każe wszystkich lubić, jednak obrażanie też konieczne do szczęścia, moim zdaniem, nie jest.

Oto próbka pozytywnych komentarzy (bo takie wbrew pozorom też się zdarzają):

Piękna Natasza Urbańska w bieli

                                              źródło: http://www.plejada.pl/17,43053,news,1,1,piekna-natasza-urbanska-w-bieli,artykul.html

-Natasza jest wporzo. 
-Super dziewczyna pełna gracji i elegancji :) 

Doda w kreacji Zienia (ŁADNA?)

                                                       źródło: http://www.pudelek.pl/artykul/29913/doda_w_kreacji_zienia_ladna/

-wyglądała zjawiskowo...
-nie lubię jej, ale w tej sukience świetnie wygląda :)
-Nareszcie z klasą.
-W końcu pokazała jaka jest ładna...gdyby jeszcze tą kurtke zdjeła to by była naprawde zjawiskowa ;D

Pozytywny aspekt plotki? Podobno plotkowanie jest tym, co naprawdę odróżnia nas od zwierząt i czyni nas ludźmi. Twierdzi tak dr Nicholas Emler z University of Surrey. Umożliwia nam również zdobywanie informacji o ludziach, których nigdy nie spotkaliśmy[2]. Chociaż przeglądając i zagłębiając się w serwisy plotkarskie,  często pełne jadu i nienawiści, można się zastanowić, czy nie lepiej jednak być zwierzęciem…



[1]  P. Stasiak, Ch@amowo, Polityka, 2008.
[2] www.racjonalista.pl  [dost.4.01.2010]