Szukaj na tym blogu

piątek, 4 października 2013

Spłonął czy popłynął?

 "Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego poruszają temat modny i głośny. Choć reżyser odżegnuje się od tego, iż jest to film "gejowski", to nie da się ukryć, że to właśnie miłość homoseksualna jest motorem napędowym opowieści. Pod tą powierzchowną warstwą kryje się jednak historia o dojrzewaniu, poszukiwaniu siebie i próba odpowiedzi na pytanie, czy polskie społeczeństwo dorosło już do tolerancji.

  Film obejrzałam podczas 38. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, dzięki czemu mogłam też uczestniczyć w dyskusji z twórcami. Może zacznę od samego dzieła: uważam obraz za interesujący. Na pewno wywołuje dyskusję, zachęca do refleksji, ale... nie wbił mnie w fotel. Oczekiwałam od "Płynących wieżowców" czegoś więcej. Tym bardziej, że do Gdyni przyjechał  z nagrodami. W Karlowych Warach dostał nagrodę główną w konkursie „East of the West”, a na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu – nagrodę publiczności. Zabrakło mi w nim jednak tego, co kocham w kinie najbardziej, czyli pewnej autentyczności.

 Cała opowieść kręci się wokół trójki głównych bohaterów On, Ona i ten Trzeci. Wydawać by się mogło: typowy trójkąt. To już jednak mało kogo zainteresuje. On uwodzi więc nie ją, a jego. Choć może trudno powiedzieć, że uwodzi. Fascynacja jest obopólna. Kuba (Mateusz Banasiak) jest sportowcem z ambicjami. Młody, zdolny, ma szansę na dużą karierę. Z dziewczyną - Sylwią - (Marta Nieradkiewicz), z którą mieszka u matki, też układa mu się nie najgorzej, do czasu, aż na pewnej imprezie poznaje Michała (Bartosz Gelner). Tu też zaczyna się cała historia pełna niedopowiedzeń, a właściwie milczenia. Przeszkadzało mi to trochę w odbiorze filmu. Rozumiem zamysł reżysera, jego pomysł na długie sceny, między którymi wytwarza się pewien rodzaj napięcia i wyczekiwania widza. Z tymże ten motyw powtarzany jest przez cały film. Bohaterowie burczą coś do siebie, czasem bez większego sensu, przez co trudno mi uwierzyć w to, że chłopaków połączyło coś głębokiego, coś prawdziwego właśnie. Gdzieś przeczytałam komentarz osoby, która podpisała się jako "zdeklarowany gej" o tym, że filmu jeszcze nie oglądał, ale ma nadzieję, że nie będzie oparty na schemacie chłopaka, który "znienacka dowiaduje się, że jest innej, niż przypuszczał orientacji seksualnej". Tylko się uśmiechnęłam. Mi też wydało się to dziwne, że dorosły mężczyzna, który prowadził przecież życie z kobietą z dnia na dzień uświadamia sobie, że to był błąd. Widza o tej pomyłce ma utwierdzić iskra, która połączyła chłopaków. Choć jest jedna scena w "Płynących wieżowcach", która sugeruje, że poszukiwanie seksualnej tożsamości przez Kubę, zaczęło się jeszcze przed Michałem.

Namiętne i odważne sceny erotyczne - mają prawdopodobnie świadczyć o sile uczucia, chemii,  czy też raczej pożądania, która pochłonęła głównych bohaterów, przed którą jakoby nie dało się już obronić... Ale czy w tej relacji było coś więcej, mimo padających, lakonicznych słów "kocham"?

 Nie przeczę, że Mateusz Banasiak całkiem sprawnie przedstawił dramat miotającej się jednostki, która sama do końca nie wie kim jest. Nieco osaczony przez nadopiekuńczą matkę, być może po raz pierwszy podjął odważną decyzję o tym, by próbować postawić na swoim. W pewnym sensie sam też sobie wymierza karę, rezygnując z rzeczy, które dotychczas były dla niego najważniejsze. Jego relacja z dziewczyną - Sylwią - to zagadka. Z jednej strony łączy ich więź, chłopak, już spotykając się z Michałem, nie rezygnuje też z kontaktów fizycznych z partnerką. Ona stara się o niego walczyć, podejrzewając, że dzieje się coś niepokojącego. Oglądałam i nie wierzyłam, jak kobieta może godzić się na takie traktowanie? Dlaczego nie zamieniła z nim żadnego sensownego zdania? Wydało mi się to nieprawdopodobne. Twórcy filmu próbowali racjonalizować, że życie pisze najciekawsze scenariusze i spotkali się z podobnymi historiami. Dla mnie to było jednak zbyt nierzeczywiste, albo w dziwny sposób przedstawione, bym mogła dać temu wiarę.

Ciekawie za to przedstawione były relacje rodzinne w domach dwójki bohaterów. Kuba, który żył tylko z matką (Katarzyna Hermann), był jej oczkiem w głowie, pełnił w domu role zarówno syna jak i mężczyzny, który wysłucha, przytuli, pogłaszcze, a w razie konieczności i plecy umyje podczas kąpieli. Nietypowy związek matki i dziecka nie przekraczał jednak granicy dobrego smaku. Michał natomiast musiał mierzyć się z reakcją najbliższych na swój "coming out". Matka (Iza Kuna), która udawała nowoczesną, w ostateczności okazała się być bardziej wierna konwenansom niż, przedstawiany jako surowy, ojciec (Mirosław Zbrojewicz). Dowodem na to może być m.in. rewelacyjna i zabawna scena przy rodzinnym stole.

Zawiodłam się jednak końcówką filmu. Jak to powiedział ktoś siedzący na widowni. "Nie zaskoczyła, wszystko skończyło się dla bohaterów jak w 99% dzieł, poruszających ten wątek".

Podsumowując jest to film dobrze zagrany, ciekawy zdjęciowo, choć nie do końca wykorzystujący swój potencjał tematyczny. Moim zdaniem przeciera pewne polskie szlaki w kinematografii i otwiera drogę dalszych poszukiwań, być może dla innych twórców. Przede wszystkim jednak otwiera pole do dyskusji o tolerancji nie tylko dla homoseksualizmu, ale każdej inności. Bo choć Polacy lubią mówić o sobie jako o ludziach pełnych akceptacji i empatii, to choćby komentarze na forach pod recenzjami o "Płynących wieżowcach", świadczyć mogą o czymś zupełnie odmiennym...





środa, 4 lipca 2012

Rezerwowe emocje

   Euroemocje co prawda już za nami, ale przed nami emocje wakacyjne. A jeśli już o wakacje chodzi, to jest to dobry moment na "nadrabianie" kulturalnych zaległości. Jedną z letnich propozycji był zatem spektakl muzyczny "Ławka rezerwowych", szumnie zapowiadany jako kulturalna odpowiedź na Euro 2012. Spektakl bawił, owszem, ale tylko przez chwilę, podobnie jak nasza reprezentacja podczas mistrzostw...

Zdjęcie: Internet


    Znane z seriali telewizyjnych nazwiska przyciągnęły do olsztyńskiego amfiteatru tłumy. "Na Damięckiego!", "Na przystojnych aktorów!", "Na miły wieczór" - to były główne motywy, dla których publiczność tak ochoczo zajęła niemal wszystkie miejsca.

   Bohaterów przedstawienia oglądamy na dzień przed meczem z Czechami - meczem, który rozwiał nasze futbolowe nadzieje podczas Euro. Jest ich pięciu - zagrzewają polską reprezentację do walki, choć sami grzeją jedynie ławkę rezerwowych. Każdy z nich chciałby zagrać mecz życia i wyjść na boisko, ale nie jest to im pisane. Piłkarzy rezerwowych podglądamy więc w sytuacjach prywatnych, niemal intymnych. Powoli odkrywamy ich sekrety i wnętrza. Początkowo jest zabawnie, by po chwili lekki humor zamienił się w gorzką, nie tylko piłkarską, ale wręcz życiową refleksję.

  Atutem spektaklu z pewnością była muzyka: klasyczne piosenki Andrzeja Zauchy, nawet w nowych aranżacjach, robią wrażenie i wywołują uśmiech na twarzy. Uśmiech towarzyszył mi również wtedy, gdy aktorzy i tancerki wykonywali swoją choreografię. Przedstawieniu miał towarzyszyć bowiem balet dziewczęcy - i dziewczęta, a jakże, były piękne i powabne jak baletnice, ale taniec ich był mało widowiskowy i jeszcze mniej skomplikowany. A szkoda! Był więc to uśmiech pokrywający lekkie rozczarowanie. Wiem, że taka była konwencja, ale o ileż przyjemniej by się oglądało całość, gdyby można było na scenie, obok niezłych aktorów, zobaczyć prawdziwe taneczne widowisko...

  Pomysł na spektakl był niezły. Widzowie mieli zobaczyć piłkarzy w codziennych sytuacjach, a spektakl miał odkryć przed nimi sportowe kuluary, uchylić rąbka tajemnicy tego, czym piłkarze żyją na co dzień, o czym rozmawiają w szatniach, jak się przygotowują psychicznie do sportowych rozgrywek itd. itp.
  Pomysł więc był niezły. Tym bardziej, że reżyserowi Marcinowi Kołaczkowskiemu udało się do przedsięwzięcia zaangażować świetnego komentatora sportowego Tomasza Zimocha. Dla sprawozdawcy była to typowo-nietypowa rola, w której zresztą sprawdził się, moim zdaniem, świetnie. Był naturalny, energetyczny i spontaniczny. Rola tego szalonego-reportera leżała mu jak ulał - w końcu grał samego siebie.
  W całości przedstawienia brakowało mi jednak pewnej spójności i iskry, która zapłonęła na samym początku, by powoli i systematycznie gasnąć. Chwilami miałam wrażenie, że aktorzy bawią się na scenie znacznie lepiej, niż publiczność na widowni. A chyba powinno być na odwrót. Pomysł więc był niezły, ale raczej zaprzepaszczony.

  W widowisku muzycznym nie szukałam sztuki przez duże "S" i nie nastawiałam się na przeżycie katharsis. Mimo to czuję lekki niedosyt i delikatne rozczarowanie. Ale wakacje się dopiero zaczęły, więc na tym nie koniec kulturalnych przyjemności. Apetyt zaś rośnie w miarę jedzenia. Czekam więc na więcej.

  Relację ze spektaklu można również obejrzeć tu:

 http://www.telewizjaolsztyn.pl/10,669-pierwsze_muzyczne_pilkarskie_widowisko.html





wtorek, 1 listopada 2011

Szkoda czasu na cofanie czasu



        Paryż niemal wszystkim kojarzy się z miejscem nie tylko niezwykle romantycznym, ale też magicznym. Woody Allen potraktował to dosłownie i stworzył obraz, w którym bohaterowie mają szansę spełniać swoje największe marzenia i zasmakować prawdziwej miłości. Wynikła z tego barwna i lekka opowieść, idealna na chłodny, jesienny wieczór.

Gil Pender – w tej roli zaskakująco dobry Owen Wilson – i jego narzeczona Inez przyjeżdżają do okrzykniętego stolicą miłości  - Paryża, by spędzić tam razem trochę czasu. Przy okazji mogą też planować rychły ślub. W sprawy organizacyjne bardziej zaangażowana jest kobieta. Mężczyzna – uznany amerykański scenarzysta – odkrywa natomiast w stolicy Francji swoje prawdziwe powołanie i wenę, pragnie poświęcić czas na pisanie swojej pierwszej powieści. Zwraca się ku ambicjom. Może byłoby to zastanawiające, ale widz bardzo szybko orientuje się, że ta dwójka jest wyjątkowo źle dobrana…

Gil i Inez

Gil to typowy romantyk, dla którego ideałem byłoby zamieszkanie w Paryżu lat 20. Inez - kobieta piękna, zmysłowa, rozrywkowa, skupiona na materialnych aspektach życia. Na próżno byłoby szukać w jej próżnej osobie choćby cienia romantyzmu... Swój ideał odnalazła za to w dawnym przyjacielu Paulu, który imponuje jej swoją wiedzą, erudycją i pewnością siebie - cechami, których trudno by szukać u nieco wycofanego Gila. Jednakże i Pender nie pozostaje bez winy. Równie szybko ulega fascynacji do nowo poznanej kobiety. Mimo że, Woody Allen wątek związku głównych bohaterów potraktował nieco marginalnie, to jednak z właściwą sobie ironią i dozą humoru potrafił wpleść najprostsze spostrzeżenia. Możliwe, że skłonił niektóre pary do dokładniejszego przyjrzenia się swoim relacjom.



Oglądamy Paryż z perspektywy amerykańskiego turysty. Piękne zdjęcia miasta – przykuwają uwagę niczym widokówki.  W tak ukazanym mieście miłości z pewnością można się zakochać. Zakochał się w nim też główny bohater. To uczucie okazało się odwzajemnione... Miasto nie tylko odsłoniło przed nim swoje najpiękniejsze zakątki, ale również pozwoliło mu zagłębić się w jego historię. Dosłownie. Oszołomiony Gil miał szansę zobaczyć jak to było "kiedyś", czyli w ubóstwianych przez niego latach dwudziestych. Poznając kolejne wybitne postaci paryskiej bohemy m.in. Salvadora Dalego, Hemingwaya, Gertrudę Stein,  Fitzgeralda, czy przede wszystkim kochankę artystów - Adrianę (Marion Cotillard), zaczyna w końcu dojrzewać i dostrzegać, co mu przez (nie tylko wewnętrzne) ucieczki umyka i przecieka przez palce.


Gil i Adriana

"O północy w Paryżu" to film, który nie tylko warto obejrzeć na "deser", ale też chwilę się nad nim zadumać. Należałoby zagłębić się w jego dialogi, niuanse i smaczki, po to, by wyłuskać z niego więcej niż ładne obrazki i ciekawy pomysł na scenariusz. Nawet, jeśli nie zdobędzie Oskara.







poniedziałek, 25 lipca 2011

Student z przypadku?

Statystyki zastraszają. Coraz więcej młodych absolwentów studiów wyższych boryka się z frustracją związaną z bezrobociem. Najtrudniejszą sytuację mają osoby po studiach humanistycznych. Wydawać by się mogło, że niektórzy uczą się tylko „dla papierka”, jednak większość żaków opowiada się za świadomym wyborem kierunku studiów.

            Młodzi ludzie, którzy idą na studia, kierują się intuicyjnym przekonaniem, co będzie dla nich najlepsze. Nie myślą jednak zbyt perspektywicznie. Często chcą realizować i kontynuować szkolne pasje, a czasem kierują się względami pragmatycznymi. Łukasz  – olsztynianin, który mieszka z rodziną – student dziennikarstwa i komunikacji społecznej wyznał szczerze: - Nie chcę być dziennikarzem. Chodziły mi po głowie inne studia, w innym mieście, ale z lenistwa tylko tu złożyłem papiery i zostałem w Olsztynie. Może zrobię studia podyplomowe. Najbardziej chciałbym pracować gdzieś w reklamie…Hmmm… Nie wiem jeszcze, co zrobię. Natomiast Krzysztof wybierając ten kierunek kierował się faktycznym zainteresowaniem – Już od czasów liceum chciałem zostać dziennikarzem. Uwierzyłem nauczycielom, że się nadaję. Studia są dla mnie naiwną nadzieją na dobrą pracę i wysokie zarobki. Nie chcę mieć tylko papieru z dziennikarstwa, chcę faktycznie pracować w zawodzie.

Zdarza się, że studia humanistyczne wynikają z prawdziwej naukowej pasji. Tak jest w przypadku Adama studenta historii i jednocześnie wiceprzewodniczącego samorządu studenckiego: - Myślę o pozostaniu na uczelni, chcę iść na doktorat. Dość dobrze sobie radzę, więc biorąc pod uwagę mój potencjał, myślę, że mam spore szanse… Studia umożliwiają realizację moich zainteresowań, dają możliwość rozwoju intelektualnego. Jego kolega z roku Konrad, mimo że historię wybrał zgodnie ze swoimi zainteresowaniami szkolnymi, w przyszłości najchętniej zająłby się czymś zupełnie innym. – Lubiłem historię w szkole, pomyślałem, wybiorę ten kierunek, pójdę i się zobaczy. Nie myślałem zbyt przyszłościowo. Nie to, żebym był złym studentem, ale ja nie myślę o doktoracie, na to trzeba być jednak wybitnym. W ciągu pięciu lat człowiek się zmienia, zainteresowania też. Poznaje się nowych ludzi, próbuje nowych rzeczy i się okazuje, że to jest fajne. Udzielam się w wolontariacie, pomagam w organizacji różnych imprez m.in. Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To mi się podoba, ciągle poznaję ciekawe osoby, coś się dzieje.

Bywa jednak, że studia humanistyczne stają się alternatywą dla pierwszych pomysłów. Tak było w przypadku Agnieszki, studentki filologii polskiej – Studiami mojego pierwszego wyboru były studia muzyczne. Znalazłam się jednak tu, ale nie żałuję. Zawsze interesowały mnie sprawy językoznawcze, małe niuanse językowe, dlaczego mówi się tak, a nie inaczej. A przede wszystkim: jak się mówi poprawnie.
Aleksandra jest studentką resocjalizacji. Czuje, że ma powołanie do pomagania innym, więc studia wybrała w sposób odpowiedzialny i świadomy : - To był mój taki pierwszy krok do usamodzielnienia się. Od zawsze interesował mnie problem młodzieży i dzieci z rodzin patologicznych. Wykształcenie to podstawa, jednak studia to coś więcej. To zabawa, to nowi ludzie, nowe wyzwania. Studia to fajna sprawa.

Zdaje się więc, że młodzi ludzie lekceważą zdanie fachowców, że na rynku brakować będzie przede wszystkim wysoko wykwalifikowanych inżynierów, nie myślą o przepełnieniu w branżach, kierują się raczej sercem niż rozumem. Zdaniem dra hab. Zbigniewa Anculewicza, prof. UWM winę za ten stan rzeczy może ponosić coraz niższy poziom nauczania w szkołach gimnazjalnych i licealnych. Przedmioty ścisłe prowadzone są w okrojonym zakresie, przez co nie dają szansy rozwinąć się młodym ludziom w tych dziedzinach należycie. Dlatego jest tak dużo chętnych na kierunki humanistyczne. – To jest odwieczny problem, czy studia powinny być elitarne, czy masowe. Humanistyka tylko „wydaje się” łatwa. Jest to jednak dzisiaj dziedzina interdyscyplinarna, inna niż dawniej. Każde studia są ważne, ponieważ pomagają zrozumieć współczesny świat. Młody człowiek powinien sobie uświadomić, że studia nie gwarantują etatu, dają jednak narzędzia, by być elastycznym na rynku pracy. Musi pamiętać o ciągłym kształceniu, doskonaleniu się. Uczelnia nie może i nie musi w stu procentach przygotowywać absolwenta do wejścia na rynek pracy. To, jak sobie poradzi, czy będzie konkurencyjny, jest wypadkową wielu czynników. Musi śledzić przemiany na rynku pracy i poważnie podejść do nauki. Każda praca daje utrzymanie, ale absolwent nie może się zniechęcać, by się dalej nie kształcić i by ciągle pracować poniżej swoich kwalifikacji. Kryzysy mijają i musi być na ten nowy boom przygotowany. Lepiej inwestować w siebie niż w rzeczy materialne. Zygmunt Bauman – wybitny socjolog – mówi, że żyjemy w płynnej rzeczywistości. Świat się zmienia bardzo szybko, trzeba do zmian podchodzić w sposób elastyczny. Takie umiejętności daje właśnie humanistyka. Przede wszystkim należy inwestować w języki obce: najlepiej te niszowe, jak japoński, chiński, koreański, a także języki skandynawskie. Erasmus również jest dobrym pomysłem, ale polecałbym go nie jako przygodę, a możliwość nauki i obserwacji, jak świat radzi sobie z wyzwaniami. Dobrze by było inwestować w kursy i studia podyplomowe, przede wszystkim te, które są związane z nowymi technologiami. Należy sobie też uświadomić, że informacja jest towarem, który można sprzedać.

Student jest coraz bardziej świadomy, jakie czekają go trudności po uzyskaniu upragnionych trzech literek przed nazwiskiem. Większość uważa, że studia (przede wszystkim humanistyczne) zagwarantują szybkie, łatwe i przyjemne zdobycie wykształcenia wyższego. Około 400 tysięcy młodych ludzi po studiach wyższych jest bez pracy. Jednakże nie zniechęca to studentów do patrzenia w przyszłość dość optymistycznie. Absolwenci łapią się każdego zajęcia, byle tylko się utrzymać, marząc jednocześnie o pracy zgodnej z ich zainteresowaniami. Łukasz: - Mogłem w czasie studiów robić jakieś praktyki, ale mi się nie chciało… Nie wiem jeszcze, co będę robił w przyszłości. Krzysztof: - Chciałbym być dziennikarzem. Pisałem do portalu internetowego, ale ten jest już na wymarciu. Poza tym muszę się tu jakoś utrzymać, mam czasochłonną pracę niezwiązaną z dziennikarstwem. Nie mam kasy na naukę języków. Aleksandra: Fajnie by było mieć dobrze płatną pracę. Biorę też pod uwagę inny zawód, jeśli nie uda mi się znaleźć pracy w wyuczonym. Inwestuję w kursy, taniec, ale też zabawę.

Każdy ma nadzieję na bycie chlubnym wyjątkiem w morzu statystyki. Pytanie, czy wystarczająco się stara, by tego dokonać…



Złotouści na UWM-ie

Każdy dobry uniwersytet musi mieć dobrych wykładowców z ciekawymi powiedzonkami. Nadaje to przecież charakteru zajęciom. Uniwersytet Warmińsko-Mazurski nie odstaje od tej reguły. Przedstawiam krótki zbiór starszych i nowszych myśli i przejęzyczeń, który studenci z radością i sumiennie zanotowali (i mi raczyli niegdyś przekazać). 

Próbka z Wydziału Humanistycznego:

"Na wszystko trzeba patrzeć z lotu ptaka, a nie z pozycji żaby"

Dr M. O.



"Kręte są ścieżki humanistów"

Dr P. P.



„To nie tak, że mam Alzheimera, że się powtarzam, powtarzam się”

Dr I. M.



„Byk spadł na cztery łapy”

Dr I. M.



"Taki obraz smutny powstaje, jeżeli chodzi o nasze zajęcia"

Mgr K. S.



„Nie to chciałam powiedzieć, ale już zapomniałam, co chciałam powiedzieć”

Mgr A Sz. (PEDAGOGIKA dla polonistów)



„Lepiej być złym niż być nikim”

Mgr A. Sz. (PEDAGOGIKA dla polonistów)



"Dobrze odbierz sobie życie, ale poczekaj, jutro, pojutrze"

Mgr A. Sz. (PEDAGOGIKA dla polonistów)



„Lizak, obiekt czynności lizania”

 Dr M. O.



„Szedł się patriotycznie naładować”

Dr P. P.



„Co pytam to milczenie, ludzie chcą coś zanotować?”
Dr P. P.


„Na egzamin wchodzimy pojedynczo, tak jak na sąd ostateczny”

Dr P. P.



Żal Sarmaty nad grobem, to o żalu Sarmaty nad grobem”

Dr P. P.



„Błędy niewiedzy oczywistej”

Prof. K. S.



„Kto ma niechcący tekst?”

Dr P. P.



„Gdyby tylko z zysków się życie składało, nie byłoby poezji sentymentalnej”

Dr P. P.


„Kowal konia kuje, a nogę podstawia żaba"
Dr S. S.
 
„Beatyfikacja Leszka B."
Dr S. S.



„Złoto rozwiązało problem, jak wydać resztę z krowy"
Dr S. S.
 
„Co tam, co tam”;  „Miodzio!”
Dr A. D.
 
„Drugi akapitosek…”
Dr A. D.
 
„A teraz idziemy dalej” – ewoluowało na: „Pójdźmy dalej tym tropem”
Dr M. B.
 
„Jaki jest tego seks?”
Mgr M. W.
 

wtorek, 7 czerwca 2011

Kontaktujesz?

            Szkło kontaktowe, które sześć lat temu pojawiło się na antenie TVN24 trafiło wtedy w dobry czas. Społeczeństwo polskie potrzebowało najwidoczniej takiego programu. Publicystyka przebrana w mundurek rozrywki – niby zabawnie, choć nadal dość sztywno. Jednak jest coś w tym programie, co pociąga i przyciąga tłumy widzów niemal codziennie o 22. Niewątpliwie wpływ na to zjawisko mają charyzmatyczne osobowości dziennikarzy-prowadzących. Chociaż flegmatyzm Grzegorza Miecugowa i kamienny spokój Tomasza Sianeckiego na pierwszy rzut oka z charyzmą kojarzyć się nie powinny… Wydania weekendowe prowadzą Wojciech Zimiński i Grzegorz Markowski. Jednak moim zdaniem największym atutem, pieszczotliwie nazywanego przez fanów, Szkiełka, jest wychwytywanie absurdów dnia codziennego, szczególnie z „wielkiego” świata polityki.
            Formuła programu jest prosta, mimo że samo Szkło proste dla prowadzących być nie musi, skoro jest to program na żywo, w którym wszystko może się wydarzyć. Trwa godzinę (łącznie z reklamami) i podzielony jest na trzy oddzielone od siebie, choć podobne części. Prowadzący rozmawia z zaproszonym gościem w studiu. Panowie w czarnych fotelach, nóżka na nóżkę, spokój, luz i opanowanie. Nieco pstrokata scenografia nie zaburza jednak uwagi. Dwóch rozmówców komentuje wydarzenia dnia. Powolna, czasem nieco ospała pogawędka przerywana obrazkami. Genialne w swej prostocie.  Być może ta ich rozmowa czasem tak się „ślimaczy”, aby każdy widz „zakontaktował” o co chodzi? Zdaje się idealne dla widza w starszym wieku, dla którego szybkość mediów może być tematem obcym.
Z pewnością  jednak to cały sztab ludzi pracuje, by wyłowić wszystkie „smaczki”, które się w ciągu dwudziestu czterech godzin wydarzyły. I jest to widzom w postaci króciutkich filmików prezentowane. Następuje po nim stosowny komentarz prowadzącego lub gościa. Przez cały czas trwania magazynu, można zapoznać się też ze zdaniem innych osób, które Szkiełko oglądają. SMS-y wyświetlane są na czerwonym pasku u dołu ekranu, a od czasu do czasu pojawia się jakiś telefon. Może być zabawnie lub denerwująco. Bywa śmieszno-groźnie, gdy oskarża się TVN i siedzących w wygodnych fotelach dziennikarzy o całe zło świata. Ktoś obrazi Platformę, ktoś wyśmieje PiS, a jeszcze inny udawać będzie bezstronnego i obiektywnego. I jak tu nie dostrzec tego uroku?
Osobiście nie przepadam jednak za prowadzącym Tomaszem Sianeckim, który sprawia wrażenie osoby zbyt pewnej siebie i zarozumiałej. Nie ujmuję mu przez to wiedzy czy inteligencji. Mogę się mylić, ale jego mimika zdradza czasem znudzenie, zażenowanie lub podirytowanie telefonami od widzów. Nieprzyjemnie się na to patrzy. Pamiętam pewien odcinek, gdy Szkło Kontaktowe otrzymało Telekamerę od widzów. Grzegorz Miecugow, który był wówczas prowadzącym, wszelkie telefoniczne gratulacje zbywał pół-uśmiechem, siedząc napuszony jak paw, z wyrazem twarzy „Przecież nam się należało!”. Trzeba jednak całkiem wyraźnie powiedzieć, że udało im się zrobić kawał dobrej roboty i mają być z czego zadowoleni i dumni. Zapraszani do programu goście potrafią zaskakiwać pomysłowością i poczuciem humoru. Celne komentarze prezentuje na przykład Artur Andrus – artysta kabaretowy, dziennikarz i konferansjer, nie omieszkując włączyć w nie krztyny poezji i „pieprzu”.
            Szkło pozwala na integrację mediów z widzem. Niektórzy potraktowali je jako sposób na odreagowanie własnych frustracji, no i przede wszystkim: znaleźli się na antenie! Czasem warto obejrzeć dany odcinek dla pewnych telefonów lub SMS-ów. Widz Szkiełka to często bystry obserwator. A do tego odważny. Nie boi się wyrazić swojego zdania, choćby nawet nie miał racji. (Chociaż zwykle jest pewna nobilitacja dla wypowiedzi pojawiających się w mediach…). Ciekawe głosy widzów zebrali główni prowadzący programu w swojej książce Kontaktowi, czyli szklarze bez kitu. Z pokorą przyznają, że nieraz te krótkie zdania przewyższają własną ich pomysłowość. I tak oto wyróżnili: „Są rzeczy, o których się nie śniło filozofom, a większość z nich jest w Polsce”, „Gdy słucham polityków, czuję się jak Zidane, ale przecież nie przywalę we własne TV!” Przyznaję, że to celna i ostra satyra na naszą (chyba jednak nie tak szarą) rzeczywistość.  Lubię od czasu do czasu Szkiełko pooglądać, choć przyznaję, że kiedyś magazyn ten podobał mi się bardziej. Być może powoli wyczerpuje się jego formuła. Słupki oglądalności nieco spadły, choć nadal jest to najchętniej oglądany program TVN24.
Nierzadko program traci bowiem swoją płynność i swój rytm, mówiąc kolokwialnie, „wieje w nim nudą”. Ratunkiem okazują się wtedy często jakieś głosy widzów, które sprytni dziennikarze z ochotą, ale też rozwagą, podchwytują. Celna, błyskotliwa riposta i program „kręci się” dalej. Oczywiście, im „weselszy” program, tym kondycja polskiej polityki musi być słabsza. Aby było, co komentować, muszą bowiem w ciągu dnia wydarzyć się zabawne, a czasem jedynie żenujące „wpadki”. Podejrzewam, że pojawienie się polityków w Szkiełku, to też ich sposób, by nie przestało się o nich (jakkolwiek) mówić. Więc może dobrze, że coraz częściej dostrzegam w Szkle tendencję, jaką jeden z prowadzących mógłby podsumować słowami ze skeczu Macieja Stuhra:  „Siedzimy, gadamy, nic się nie dzieje… nuda… przerwa jaka, czy co… gadamy… cały czas gadamy… o niczym… ale bardzo przyjemnie jest…”