"Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego poruszają temat modny i głośny. Choć reżyser odżegnuje się od tego, iż jest to film "gejowski", to nie da się ukryć, że to właśnie miłość homoseksualna jest motorem napędowym opowieści. Pod tą powierzchowną warstwą kryje się jednak historia o dojrzewaniu, poszukiwaniu siebie i próba odpowiedzi na pytanie, czy polskie społeczeństwo dorosło już do tolerancji.
Film obejrzałam podczas 38. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, dzięki czemu mogłam też uczestniczyć w dyskusji z twórcami. Może zacznę od samego dzieła: uważam obraz za interesujący. Na pewno wywołuje dyskusję, zachęca do refleksji, ale... nie wbił mnie w fotel. Oczekiwałam od "Płynących wieżowców" czegoś więcej. Tym bardziej, że do Gdyni przyjechał z nagrodami. W Karlowych Warach dostał nagrodę główną w konkursie „East of the
West”, a na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu – nagrodę
publiczności. Zabrakło mi w nim jednak tego, co kocham w kinie najbardziej, czyli pewnej autentyczności.
Cała opowieść kręci się wokół trójki głównych bohaterów On, Ona i ten Trzeci. Wydawać by się mogło: typowy trójkąt. To już jednak mało kogo zainteresuje. On uwodzi więc nie ją, a jego. Choć może trudno powiedzieć, że uwodzi. Fascynacja jest obopólna. Kuba (Mateusz Banasiak) jest sportowcem z ambicjami. Młody, zdolny, ma szansę na dużą karierę. Z dziewczyną - Sylwią - (Marta Nieradkiewicz), z którą mieszka u matki, też układa mu się nie najgorzej, do czasu, aż na pewnej imprezie poznaje Michała (Bartosz Gelner). Tu też zaczyna się cała historia pełna niedopowiedzeń, a właściwie milczenia. Przeszkadzało mi to trochę w odbiorze filmu. Rozumiem zamysł reżysera, jego pomysł na długie sceny, między którymi wytwarza się pewien rodzaj napięcia i wyczekiwania widza. Z tymże ten motyw powtarzany jest przez cały film. Bohaterowie burczą coś do siebie, czasem bez większego sensu, przez co trudno mi uwierzyć w to, że chłopaków połączyło coś głębokiego, coś prawdziwego właśnie. Gdzieś przeczytałam komentarz osoby, która podpisała się jako "zdeklarowany gej" o tym, że filmu jeszcze nie oglądał, ale ma nadzieję, że nie będzie oparty na schemacie chłopaka, który "znienacka dowiaduje się, że jest innej, niż przypuszczał orientacji seksualnej". Tylko się uśmiechnęłam. Mi też wydało się to dziwne, że dorosły mężczyzna, który prowadził przecież życie z kobietą z dnia na dzień uświadamia sobie, że to był błąd. Widza o tej pomyłce ma utwierdzić iskra, która połączyła chłopaków. Choć jest jedna scena w "Płynących wieżowcach", która sugeruje, że poszukiwanie seksualnej tożsamości przez Kubę, zaczęło się jeszcze przed Michałem.
Namiętne i odważne sceny erotyczne - mają prawdopodobnie świadczyć o sile uczucia, chemii, czy też raczej pożądania, która pochłonęła głównych bohaterów, przed którą jakoby nie dało się już obronić... Ale czy w tej relacji było coś więcej, mimo padających, lakonicznych słów "kocham"?
Nie przeczę, że Mateusz Banasiak całkiem sprawnie przedstawił dramat miotającej się jednostki, która sama do końca nie wie kim jest. Nieco osaczony przez nadopiekuńczą matkę, być może po raz pierwszy podjął odważną decyzję o tym, by próbować postawić na swoim. W pewnym sensie sam też sobie wymierza karę, rezygnując z rzeczy, które dotychczas były dla niego najważniejsze. Jego relacja z dziewczyną - Sylwią - to zagadka. Z jednej strony łączy ich więź, chłopak, już spotykając się z Michałem, nie rezygnuje też z kontaktów fizycznych z partnerką. Ona stara się o niego walczyć, podejrzewając, że dzieje się coś niepokojącego. Oglądałam i nie wierzyłam, jak kobieta może godzić się na takie traktowanie? Dlaczego nie zamieniła z nim żadnego sensownego zdania? Wydało mi się to nieprawdopodobne. Twórcy filmu próbowali racjonalizować, że życie pisze najciekawsze scenariusze i spotkali się z podobnymi historiami. Dla mnie to było jednak zbyt nierzeczywiste, albo w dziwny sposób przedstawione, bym mogła dać temu wiarę.
Ciekawie za to przedstawione były relacje rodzinne w domach dwójki bohaterów. Kuba, który żył tylko z matką (Katarzyna Hermann), był jej oczkiem w głowie, pełnił w domu role zarówno syna jak i mężczyzny, który wysłucha, przytuli, pogłaszcze, a w razie konieczności i plecy umyje podczas kąpieli. Nietypowy związek matki i dziecka nie przekraczał jednak granicy dobrego smaku. Michał natomiast musiał mierzyć się z reakcją najbliższych na swój "coming out". Matka (Iza Kuna), która udawała nowoczesną, w ostateczności okazała się być bardziej wierna konwenansom niż, przedstawiany jako surowy, ojciec (Mirosław Zbrojewicz). Dowodem na to może być m.in. rewelacyjna i zabawna scena przy rodzinnym stole.
Zawiodłam się jednak końcówką filmu. Jak to powiedział ktoś siedzący na widowni. "Nie zaskoczyła, wszystko skończyło się dla bohaterów jak w 99% dzieł, poruszających ten wątek".
Podsumowując jest to film dobrze zagrany, ciekawy zdjęciowo, choć nie do końca wykorzystujący swój potencjał tematyczny. Moim zdaniem przeciera pewne polskie szlaki w kinematografii i otwiera drogę dalszych poszukiwań, być może dla innych twórców. Przede wszystkim jednak otwiera pole do dyskusji o tolerancji nie tylko dla homoseksualizmu, ale każdej inności. Bo choć Polacy lubią mówić o sobie jako o ludziach pełnych akceptacji i empatii, to choćby komentarze na forach pod recenzjami o "Płynących wieżowcach", świadczyć mogą o czymś zupełnie odmiennym...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz